Cichociemni – „wywalcz Polsce wolność lub zgiń”

Nazywano ich cichociemnymi. 316 doskonale wyszkolonych spadochroniarzy. Przybywali nocą i byli uczeni zabijać po cichu. Wysyłani do najbardziej niebezpiecznych zadań na terenie okupowanej przez Niemców Polski, postępowali zgodnie z maksymą: „Wywalcz Polsce wolność lub zgiń”.

Operacja nosiła kryptonim „Adolphus”. Mjr Stanisław Krzymowski „Kostka”, rotmistrz Józef Zabielski „Żbik” i kurier polityczny Czesław Raczkowski „Orkan” wylądowali na terenie Śląska Cieszyńskiego. – Był to zrzut eksperymentalny, mający sprawdzić, czy takie misje mają sens  i czy istnieje możliwość przerzutu do okupowanej Polski żołnierzy przeszkolonych w Wielkiej Brytanii – mówiła na antenie Polskiego Radia dr Katarzyna Utracka z Muzeum Powstania Warszawskiego.

„Nakazuję wam podpalić Europę”

By zrozumieć ideę szkolenia i przerzucania cichociemnych należy cofnąć się do września 1939 roku. Po przegranej wojnie obronnej kraj został praktycznie pozostawiony sam sobie. Władze cywilne i wojskowe udały się na emigrację. Najpierw do Francji, a po jej upadku, do Wielkiej Brytanii. Siłą rzeczy konieczne stało się nawiązanie kontaktu między ludźmi, którzy pozostali w Polsce a stacjonującym w Wielkiej Brytanii dowództwem.

Jednak pomysł narodził się jeszcze we Francji. Kpt. Jan Górski „Chomik” i kpt. Maciej Kalenkiewicz „Bóbr” podjęli próbę organizacji powietrznej łączności z krajem. Ich starania przyniosły sukces 16 lipca 1940. Tego dnia premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill powziął decyzję o powołaniu organizacji Special Operation Executive (SOE), w celu nawiązania współpracy z podziemnych ruchem oporu w całej Europie. Rozkaz Churchilla był jasny: „nakazuję wam podpalić Europę”.

„Szukasz śmierci, wstąp na chwilę”

Pierwszym etapem misji było szkolenie. Nie każdy mógł na nie trafić. Kandydaci byli wyznaczani odgórnie. Gen. Władysław Sikorski nakazał dobierać ludzi o twardym, nieugiętym charakterze. Dzielnych, zdecydowanych, ideowych i potrafiących bezwzględnie dochować tajemnicy. Zdolnych do odegrania roli emisariuszy politycznych i wojskowych. To cechy niezbędne do przejścia szkolenia i zadań, jakie ich czekały.

Wybrani musieli samodzielnie podjąć decyzję. Do cichociemnych dołączali wyłącznie ochotnicy, którzy w każdym momencie mogli bez konsekwencji się wycofać i wrócić do macierzystej jednostki. – Pytanie było krótkie: czy pan zechce służyć w polskim wojsku na terenie kraju? Na odpowiedź trzy minuty. Ja naturalnie natychmiast odpowiedziałem, że tak i się zaczęło – wspominał gen. Stefan Bałuk, jeden z cichociemnych.

Znamienny napis „Szukasz śmierci, wstąp na chwilę” witał nowoprzybyłych rekrutów w ośrodku szkoleniowym SOE. Kandydaci wpadali w wir szkoleń. Najróżniejszych. Od podstawowego szkolenia spadochronowego, dywersyjnego i strzeleckiego, po fachowe z wywiadu, łączności, czy broni pancernej.

Po każdym z etapów szkolenia grono kandydatów było coraz mniejsze. – Kurs był tak wymagający, że dzisiaj wojska specjalne mają fragmenty tego kursu w swoim szkoleniu. To pionierzy współczesnych sił specjalnych – mówił Grzegorz Hanula z Muzeum Powstania Warszawskiego.

Przez cały czas szkolenia odbywały się też testy psychologiczne. Obserwowano kandydatów w każdej sytuacji. Często sprawdzano, czy budzeni ze snu, pamiętają swoje alter ego. Gdyż każdy z żołnierzy w trakcie szkolenia zdobywał nową tożsamość. Imię, nazwisko, zawód. Stawał się cichociemnym.

Każdy szczegół miał znaczenie. Za przykład niech posłuży płk. Józef Hartman „Roch”, szef polskiej sekcji SOE, zwany „ojcem cichociemnych”. Przeszedł on wszystkie kursy i szkolenia. Spełniał wszystkie wymagania, a mimo to nie mógł polecieć do kraju. Miał jedną zasadniczą wadę. Przed wojną był adiutantem prezydenta Mościckiego – nawet w kamuflażu prawdopodobnie zostałby natychmiast rozpoznany przez Niemców, którzy dysponowali jego zdjęciami.

Gotowy do skoku cichociemny nie posiadał przy sobie żadnych informacji na swój temat. Wycinano nawet metki z ubrań, by zatrzeć jakikolwiek trop.

W sumie do szkolenia przystąpiło 2413 kandydatów: 1 generał, 112 oficerów sztabowych, 894 oficerów młodszych, 592 podoficerów, 771 szeregowych, 15 kobiet, 28 kurierów cywilnych.

Przeszkolono 606 osób. Skoczyło 316, w tym jedna kobieta Elżbieta Zawacka ps. „Zo”. To właśnie oni zostali zapamiętani w historii jako cichociemni.

Przybywali nocą i byli uczeni zabijać po cichu

Wyjaśnień nazwy cichociemni jest kilka. Jak czytamy w książce „Drogi cichociemnych”: „Nazywamy się cichociemnymi. Nazwa niejednemu wyda się może dziwaczna, ale spróbujcie znaleźć lepszą na określenia takiego charakternika, który potrafi zjawić się nie spostrzeżony tam, gdzie go najmniej się spodziewają i pożądają, cicho, a sprawnie narobić nieprzyjacielowi bigosu i wsiąknąć niedostrzegalnie w ciemność, w noc – skąd przyszedł”.

Jednak na początku nazwa określała raczej sposób, w jaki ludzie, zobowiązani do tajemnicy, znikali z oddziałów do niewiadomej na razie służby. Zrodziła się przypadkowo gdzieś w polskim środowisku żołnierskim w Szkocji.

Nad okupowaną Europą

Pierwszy zrzut odbył się w nocy z 15 na 16 lutego 1941, ostatni w grudniu 1944 roku. Przez pierwsze dwa lata samoloty startowały z lotnisk pod Londynem. Trasa wynosiła 1600-1800 kilometrów. Pierwszy lot odbył się nad terytorium Niemiec, następne trasami nad Danią i Szwecją. Latano tylko w nocy, na niskim pułapie, by uniknąć wykrycia przez wrogie myśliwce i obronę przeciwlotniczą.

Wraz z postępującymi sukcesami wojsk alianckich trasy zmieniano. Samoloty startowały z Afryki Północnej i wreszcie z południowych Włoch. Droga niezwykle trudna i niebezpieczna. Wielogodzinny lot nad terenami zajętymi przez Niemców. W tym czasie miały też miejsce trzy tajne lądowania na terenie Polski o kryptonimie „Most”.

W tym miejscu należy jednak podkreślić, że mówiąc o cichociemnych należy przedstawiać ich indywidualnie. Nigdy nie stanowili zwartej jednostki, wszyscy razem nigdy się nie spotkali. Do Polski byli zrzucani pojedynczo. Każdy miał swoją misję. Warunki konspiracji wykluczały jakikolwiek kontakt. Kto jest kim, dowiedzieli się dopiero po wojnie.

– Wszystko było celowe i bardzo przemyślane. Nie chodziło o ilościowe zasilenie sił zbrojnych w kraju. Każdy zrzut miał swój sens i określony cel, związany z bieżącą walką Armii Krajowej – mówił prof. Marek Ney-Krwawicz.

Na koniec wojny planowano powszechne powstanie. Stąd zrzut do kraju ludzi, którzy z pozoru w ogóle nie mieścili się w warunkach konspiracji. Oficerowie broni pancernej, lotnictwa, radiotelegrafiści mieli przeszkolić ludzi i przygotować grunt pod przyszłe wyzwolenie okupowanego kraju.

Na ojczystej ziemi

„W obliczu Boga wszechmogącego i najświętszej Marii Panny jako żołnierz powołany do służby specjalnej przysięgam, że poświęconego mi sprzętu, poczty i pieniędzy strzec będę nie tylko jako dobra państwowego, ale jako środków i pieniędzy przeznaczonych dla odzyskania wolności ojczyzny, a tajemnicy służby specjalnej dochowam nawet wobec moich przełożonych i kolegów w konspiracji i nie zdradzę jej nikomu aż do końca wojny. Tak mi Panie Boże dopomóż” – tak brzmiała przysięga, jaką żołnierze składali przed lotem do Polski. Po wylądowaniu stawali się członkami Armii Krajowej.

Najpierw następował etap pośredni, czyli przygotowanie do wykonania otrzymanych zadań. Cichociemni trafiali pod opiekę specjalnej komórki. Pracą tzw. „ciotek” kierowała kpt. Maria Szczurowska „Danka”.

Były to kobiety, żołnierze AK, których zadaniem było aklimatyzowanie skoczków w nowych warunkach życia i walki w konspiracji. Po uspokojeniu działań poszukiwawczych cichociemni ruszali dalej. Poznawali panujące zwyczaje. – W kilka lat od opuszczenia kraju wiele się zmieniło. Inna waluta, ceny, towary. Musieli to wiedzieć – tłumaczył Grzegorz Hanula.

Cichociemni trafiali praktycznie na wszystkie odcinki walki prowadzonej przez Polskie Państwo Podziemne. Byli mózgiem wielu operacji. – Trudno byłoby znaleźć taki pion organizacyjny polskiego państwa podziemnego, w którym nie byłoby cichociemnych – stwierdził prof. Ney-Krwawicz.

Byli usytuowani na wszystkich stanowiskach. Od dowódcy AK, przez dowódców oddziałów partyzanckich, dywersji, sabotażu, po komórki odpowiedzialne za łączność czy fałszowanie dokumentów.

Wspomniany już płk. Józef Hartman za każdym razem, gdy jeden z wyszkolonych przez niego żołnierzy ginął, sadził w ogrodzie różę dedykowaną temu żołnierzowi. Pod koniec wojny ogród był pełen róż.

Zginęło 112: 9 w czasie lotu do Polski lub podczas skoku, 26 w walce z okupantem, 27 zamordowało Gestapo, 8 zostało zamordowanych lub zginęło w obozach koncentracyjnych, 10 po aresztowaniu popełniło samobójstwo, zażywając truciznę (każdy cichociemny wyposażany był w śmiercionośną fiolkę, w razie aresztowania mógł z niej skorzystać, by nie zdradzić żadnych tajemnic), 18 poległo w Powstaniu Warszawskim. Na 9 cichociemnych wykonano po wojnie karę śmierci na podstawie wyroków sądów Polski Ludowej w okresie stalinizmu.

Dowiedz się więcej o cichociemnych w audycjach i serwisach specjalnych Polskiego Radia.

źródło: www.polskieradio24.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Top