Cios w plecy. Ministerstwo Spraw Zagranicznych finansuje zagraniczną konkurencję polskim rolnikom

Polscy dyplomaci nie umieją obronić polskiego rolnictwa. Za to z rozmachem starają się wspomóc rolnictwo na Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii i Gruzji. To jeden z głównych priorytetów polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tak wynika z „Wieloletniego programu współpracy rozwojowej na lata 2016–2020”. Dokumentu powstałego już za rządów PiS i konsekwentnie realizowanego.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma własny, zupełnie odmienny od rządowego, „Plan rozwoju wsi”. Jego głównym założeniem jest rozwój zrównoważonego rolnictwa i obszarów wiejskich na Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii i Gruzji. Naszym dyplomatom nie przeszkadza, że jest to bezpośrednie wsparcie polskiej konkurencji, przysłowiowy „cios w plecy” rolników. O interesy polskiej wsi nie umieją tak żarliwie zabiegać. A jest o co walczyć, bo Unia Europejska niechętnie spogląda na polską wieś i kasuje właśnie program dotacji dla sadowników. I to w momencie załamania cen na rynku owoców. Dla wielu naszych producentów oznaczać to może bankructwo. I na nic zdadzą się uśmiechy i zapewnienia premiera Mateusza Morawieckiego, że wieś to priorytet jego rządu. Sadownicy nie uwierzą. Odpłacą przy urnach. Już 21 października.

Klęska urodzaju

Tegoroczny sezon był niezwykle łaskawy dla sadowników. Doskonale obrodziły maliny, porzeczki, agrest, wiśnie i śliwki. Plony jabłek osiągnęły historyczny rekord. Jeszcze nigdy polscy producenci nie mieli tylu owoców. Według szacunków GUS zbiory mogą wynieść niemal 4,5 mln ton, czyli ponad 20 mld sztuk jabłek. To o prawie 60 proc. więcej niż w ubiegłym roku. Urodzaj jednak nie oznacza godziwego zarobku. Większość sadowników zaczyna liczyć straty. Wszystko przez lukę w przepisach kontraktacyjnych. Do dnia sprzedaży owoców producenci nie wiedzą, ile zarobią. A ceny w skupach i przetwórniach codziennie spadają. Tak niskiego poziomu cen nie było od 15 lat. Niedługo osiągnie historyczne minimum. Za jabłka przemysłowe skupy płacą już tylko15 gr za kilogram. To powoduje całkowitą nieopłacalność produkcji. Sam zbiór jest droższy niż zarobek. Sadownicy zostawiają więc jabłka na drzewach, niektórzy wyrzucają plony na pole. Tak jak się to stało w gminie Sobienie-Jeziory pod Otwockiem. Miejscowy skup codziennie obniżał cenę, aż całkowicie zaprzestał przyjmowania owoców. Zdesperowani rolnicy musieli wyrzucić tony jabłek. To dopiero początek dramatu. Zbiory trwają, a plonów nikt już nie chce.

Nasz rynek wchłonie niespełna 600 tys. ton jabłek. Przeciętny Polak zjada ich około 12 kg rocznie. Więcej raczej się nie da. Nie możemy żyć tylko jabłkami. Ratunkiem zawsze był eksport. Szczególnie do Rosji. Tak było do nałożenia przez Unię Europejską sankcji za aneksję Krymu i rozpętanie wojny w Donbasie. Rosjanie w odpowiedzi wprowadzili m.in. blokadę na nasze jabłka. Polscy politycy wszelkich opcji gorliwie poparli gospodarcze i polityczne embargo. Zapewniali przy tym, że jego skutki nie spadną na polskich rolników. Straty spowodowane blokadą eksportu jabłek miał zrekompensować tzw. mechanizm wycofywania owoców z rynku. Polega on na rezygnacji ze sprzedaży w zamian za unijną dotację. Takie owoce rolnik jest zobowiązany bezpłatnie przekazać organizacjom charytatywnym. Zaś w skrajnych przypadkach przerobić na biopaliwo lub zniszczyć. Pomoc bardzo pomogła w latach 2014–2016. Dofinansowywano wycofanie 300 tys. ton jabłek rocznie. Choć to i tak nie pokryło wszystkich strat, bo wcześniejszy eksport do Rosji wynosił niemal pół miliona ton jabłek. Od zeszłego roku limit dramatycznie spada. W 2017 r. wynosił tylko 100 tys., a w 2018 r. 78 tys. ton. I został już całkowicie wykorzystany wiosną, na dofinansowanie jabłek z zeszłego sezonu. Więcej dotacji nie będzie. To koniec.

Polscy rolnicy jak wyrok przyjęli list unijnego komisarza ds. rolnictwa i rozwoju wsi Phila Hogana skierowany do Parlamentu Europejskiego. Komisarz informuje o decyzji zaprzestania mechanizmu wycofywania owoców z rynku. Zdaniem ekspertów można to było przewidzieć. W zeszłym roku najwięcej unijnych pieniędzy w ramach dofinansowania bezpłatnej dystrybucji trafiło na polską wieś. Kontynuowanie programu pomocy oznaczałoby, zdaniem Hogana, wsparcie tylko polskich producentów. A na to nie ma akceptacji innych państw. Znowu Polska została ograna. Eksport jabłek zastąpiliśmy eksportem idei. I to na koszt polskich rolników. Za decyzje polityczne całej UE i wsparcie Ukrainy płaci nasza wieś. MSZ dyplomatycznie milczy. Nie wiadomo, czy ze wstydu czy z braku kompetencji.

Nagroda dla konkurentów

Polscy dyplomaci nie umieją obronić polskiego rolnictwa. Za to z rozmachem starają się wspomóc rolnictwo na Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii i Gruzji. To jeden z głównych priorytetów polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tak wynika z „wieloletniego programu współpracy rozwojowej na lata 2016–2020”. Dokumentu powstałego już za rządów PiS i konsekwentnie realizowanego. Zgodnie z nim polscy dyplomaci szczególnie dbają o zagraniczne zrównoważone rolnictwo i rozwój obcych obszarów wiejskich. Pieniądze polskich podatników płyną na bezpieczeństwo żywnościowe, wydajność i konkurencyjność produkcji rolnej, dostęp do rynków zbytu, wykorzystanie nowoczesnych technologii w rolnictwie i modernizację infrastruktury lokalnej. Oczywiście za granicą. Głównie za wschodnią.

O rolniczej działalności MSZ pewnie by było cicho, gdyby informacja o programie wspierającym ukraińskich producentów malin nie zbiegła się z załamaniem rynku skupu owoców w Polsce. To rozgrzało emocje plantatorów. Poseł Jarosław Sachajko z Kukiz’15 grzmiał w Sejmie: Doprowadzamy do tego, żebyśmy masowo zamykali i zaorywali plantacje w Polsce i sprowadzali maliny z Ukrainy. Bo na Ukrainie mamy lepsze gleby, tańsze środki produkcji i nieograniczoną powierzchnię. To skandal! Ministerstwo Rolnictwa zaklinało się, że nic nie wie o tym projekcie MSZ. Minister Ardanowski bagatelizował: Przeprowadziłem interwencję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i mogę stwierdzić, że temat jest mocno przesadzony. Co najważniejsze, nie powoduje skutków ubocznych dla polskiego rolnictwa. Mimo że temat był „mocno przesadzony”, MSZ projekt unieważniło i wycofało się ze sponsorowania ukraińskiej konkurencji naszych producentów. Dyplomacja przecież lubi ciszę.

O wsi bez wsi

Ta cisza jest zastanawiająca, a nawet może być groźna. Przy okazji „afery z malinami” okazało się, że nikt o pomysłach MSZ nic nie wie. A zgodnie z przepisami powinien. O wyborze sponsorowanych projektów przesądza krajowy koordynator w randze wiceministra spraw zagranicznych. W podjęciu decyzji pomaga mu opinia Rady Programowej Współpracy Rozwojowej. W jej skład wchodzą urzędnicy niemal wszystkich resortów, posłowie, przedstawiciele organizacji pozarządowych, instytucji naukowych, a nawet związku pracodawców. Wśród nich jest przedstawiciel Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi – wiceminister Ryszard Zarudzki. To sprawia, że trudno uwierzyć w brak wiedzy resortu o rolniczych projektach MSZ. Gdyby tak było, oznaczałoby, że Pan Zarudzki przysnął na posiedzeniu rady albo ma słabą pamięć, albo w najgorszym wypadku, że to malowana rada. Taki nieznaczący, acz prestiżowy ozdobnik przy MSZ.

Niezwykle zastanawiający jest także brak w składzie rady przedstawiciela jakiejkolwiek organizacji lub związku rolniczego. A przecież rolnictwo to priorytet MSZ. Z tym że wówczas trudniej by było wydawać miliony złotych na dofinansowanie zagranicznej wsi. Żaden polski rolnik nie zgodziłby się np. na sponsorowanie w Mołdawii budowy i wyposażenia chłodni, linii do mycia i sortowania oraz przetwórni owoców. Takich zakładów brakuje na polskiej wsi, a rolnicze spółdzielnie i grupy producenckie mogą o nich tylko pomarzyć. To też jest powodem załamania polskiego rynku owoców. Zdominowane przez zagraniczny kapitał firmy przetwórcze dyktują stawki. Rolnicy nie mają wyjścia. Muszą sprzedać owoce po narzuconych, niesprawiedliwych cenach. Gdyby mieli własne chłodnie i przetwórnie, byliby niezależni, przechowaliby lub przetworzyli zbiory. Każda polska wieś za taki prezent postawiłaby pomnik polskiej dyplomacji. Nie wspominając o wdzięczności i wyborczym poparciu.

Z dyplomatycznych salonów, a szczególnie z gmachu na Szucha polskiej wsi nie widać. Jednak rolnicy zawiedzeni bezczynnością i niekompetencją urzędników mogą przyjść do resortu. A wtedy skończy się wersal.

źródło: warszawskagazeta.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Top